środa, 9 lipca 2014

Rola płci

Ostatnio dość często przesiaduję na czacie i wydaje mi się, że dzisiaj doznałem olśnienia. Myślę, że udało mi się określić na czym polega jeden z moich głównych problemów w kontaktach z kobietami.
Czaty zdają się dobrze obrazować naturalne prawa przyrody. Wydaje się się, że na ich przykładzie wyraźnie widać role poszczególnych płci wytworzone przez ewolucję.

W każdym razie – jak okazało się - podczas badania nicków czatowych można zauważyć statystyczne prawidłowości. Aby to zauważyć wykonałem dwa testy:
  1. Wchodzę pod wybranym nickiem na czat, po czym notuję ile osób napisało do mnie w ciągu godziny.
  2. Wchodzę na czat pod wybranym nickiem, po czym piszę do N osób płci przeciwnej „cześć”. Notuję w ilu przypadkach otrzymałem jakąkolwiek odpowiedź.
Oba testy wykonałem w pokoju regionalnym. Ponieważ w trakcie badania ilość wszystkich uczestników czata zmieniała się, wyniki zostały unormowane do 400 osób w pokoju. Poniżej przedstawiam wyniki.


Test 1 – nadchodzące wiadomości

Tabela 1a (Nicki żeńskie)
Nick
Ile osób napisało w ciągu 1h
ona20
84
ona25
44,3
ona30
24,7
dominika
15,8
samotna
32,9
brzydka
6,9
 
Tabela 1b (Nicki męskie)
Nick
Ile osób napisało w ciągu 1h
on20
0
on25
0
on30
0
dominik
1,7
samotny
1,6
brzydki
0

Test 2 – skuteczność zapytania cześć

Tabela 2
Nick
Skuteczność zapytania „cześć”
Ona25
76,60%
On25
19,60%

Warto wspomnieć, że w przypadku tego testu zauważyłem pewną dodatkową prawidłowość. Gdy pisałem z damskiego nicka, w odpowiedzi na moje "cześć" otrzymywałem od razu cały zestaw wypowiedzi typu "co tam", "jak mija wieczór", "jak masz na imię", "czemu nic nie piszesz". Zdaje się, że mężczyźni zaczepieni przez „kobietę” naturalnie stawali się stroną aktywną.

To samo pojedyncze "cześć" napisane z męskiego nicka, jeśli już spotkało się z odpowiedzią nie wiązało się z żadną dalszą aktywnością ze strony kobiety. Można stąd przypuszczać, że na ogół kobiety są przyzwyczajone i nastawione na to, że to mężczyzna przejmie inicjatywę i będzie ją "podrywał". Podczas badania nie zdarzyło się ani razu aby badana kobieta aktywnie rozpoczęła rozmowę po przywitaniu się. Zatem rozmowa urywała się po wymianie „cześć”. Jeden raz jedynie zdarzyło się, że kobieta napisała mi wprost - "słabo zagadujesz, pa".
 

Interpretacja
 

Można wysnuć wniosek, że główną trudnością dla mężczyzn jest samo nawiązanie kontaktu i "przebicie się przez konkurencję" (strona aktywna). Natomiast główną trudnością dla kobiet jest przefiltrowanie nadchodzących partnerów i wybranie tego, który dysponuje najlepszymi cechami (strona pasywna).
  
Porady kobiet

Zdarzało się też, że rozmawiając przez internet z anonimowymi kobietami pytałem ich o porady odnośnie mojej słabej „skuteczności” na czatach. To co otrzymywałem jako odpowiedź można streścić mniej więcej tak: "musisz wychodzić do klubów", "musisz nauczyć się zagadywać", "musisz nauczyć się podrywać", "musisz mówić komplementy", "kobiety lubią być zdobywane". To są autentyczne cytaty kobiet. Cóż, taka jest przyroda.
 

Olśnienie

Wydaje mi się, że dzisiaj doznałem olśnienia i zrozumiałem co sprawia, że mam tak duży problem w nawiązaniu jakichkolwiek znajomości z kobietami. Otóż... dzisiaj zdałem sobie sprawę, że ja po prostu nie mam typowo męskich cech i nigdy ich nie miałem. Nie zachowuje się jak łowca, nie umiem zdobywać, "podrywać", ani dominować. A z racji płci taka role jest mi przypisana i zdaje się też, że tego oczekuje typowa kobieta. Taka jest przyroda.

Można by pomyśleć, że skoro nie umiem dominować to może jestem uległy i potrzebuje dominującej kobiety. Taki scenariusz przychodzi na myśl szczególnie jeśli przypomnieć sobie moje spotkania ze starszymi ode mnie kobietami. Jednak - to też nie jest prawdą. Ja wcale nie czuje się dobrze w roli uległego.

Po wykluczeniu dominacji i uległości wychodzi, że jestem... nijaki. I to jest chyba najbliższe prawdy. Moja wyidealizowana relacja jest w pełni symetryczna. Nie ma w niej strony jednoznacznie dominującej i uległej. Role są płynne i zależą od obustronnych uzgodnień przeprowadzonych na drodze intelektualnej.


Zaburzenia snu

Pory snu

Od bardzo dawna mam problem z utrzymywaniem stałych pór snu. Zawsze gdy miałem jakieś dłuższe wolne w szkole (a teraz w pracy) zaczyna mi się przesuwać doba (do przodu) i w końcu zaczynam chodzić spać i wstawać o losowych porach.

Przykładowo ostatnio wstaję ok. 13-16, kładę się ok. 4-6, ale wiele razy zdarzało się, że było to jeszcze później. Pamiętam, że na studiach zdarzało się, że stwierdzałem nad ranem, że nie opłaca mi się już kłaść i szedłem rano na jakieś zajęcia (np. na 8-10), a po powrocie z uczelni kładłem się spać.
Generalnie, muszę się mocno "pilnować" jeśli z jakiś powodów chce utrzymać stałe pory snu.
  
Zaburzenia snu  

Do napisania tego listu zainspirował mnie fakt, że z soboty na niedzielę przespałem prawie całą dobę. Położyłem się ok. 16, wstałem ok. 24. Wypiłem dwie szklanki mleka, umyłem zęby i ok. 1 w nocy znowu położyłem się spać. Spałem tak do 15 następnego dnia, czyli łącznie przespałem 22 godziny z jedną godziną przerwy między 24:00, a 1:00. Nie jest to pierwszy taki przypadek w moim życiu, chociaż sytuacja taka nie jest częsta.

Generalnie przez większość życia miewam różne zaburzenia snu, jednak myślę, że nigdy nie był to problem klasycznej bezsenności. Wydaje mi się, że główna dolegliwość jaką obserwuje to:
  • Trudność w utrzymaniu stałych pór snu
Innymi słowy, chcę mi się spać wtedy kiedy akurat nie jest to wskazane (np. powinienem pracować lub wcześniej być na zajęciach na uczelni) i odwrotnie (np. jestem aktywny o 3 w nocy).
Poza tym - abstrahując od przyczyn czemu tak się działo - wiele razy zdarzało mi się spać bardzo krótko (2-4h) i na przemian bardzo długo (12-16h). Od czasu do czasu zdarzały mi się też okresu 20-36h bez snu.
 
Wydaje mi się, że ostatnio też wykreował się u mnie jakiś dwufazowy schemat snu. Nie wiem czy słusznie ale zacząłem to wiązać z lekami, które teraz przyjmuje (fluanxol i asertin). Objawia się to mniej więcej takim schematem snu:
  • kładę się np. o 22:00, ponieważ czuje się senny (to akurat bardzo dobra godzina do pójścia spać)
  • przesypiam ok. 3-4h, czyli w tym przykładzie wybudzam się ok. 1:00-2:00 w nocy.
  • Ponownie zasypiam ok. 4:00-5:00.
Taki scenariusz jak opisany prawdopodobnie będzie miał miejsce dzisiaj (dwa pierwsze punkty zostały już spełnione). Spróbuje może wypunktować zaburzenia snu jakie u siebie kiedykolwiek obserwowałem:
  • trudności w utrzymaniu stałych pór snu (chce mi się spać wtedy kiedy nie jest to wskazane i odwrotnie). Myślę, że zaburzenie u mnie dominujące.
  • na przemian okresy bardzo krótkiego (2-4h) i bardzo długiego (12-16h) snu.
  • czasami okresy 20-36h godzin bez snu w ogóle
  • w ostatnim czasie, podejrzewam, że za sprawą leków, sen dwufazowy w schemacie 3h + 6h (najczęściej z racji sztywnych godzin pracy) lub 3h + 9h lub 3h + 12h.

"Przyczepianie się" do przypadkowych dorosłych

Jakiś czas temu przypomniałem sobie o mojej skłonności, którą zapamiętałem z dzieciństwa. Mam wrażenie, że gdy byłem mały to w pewnym sensie "lgnąłem" do przypadkowych dorosłych w moim otoczeniu. Dotyczyło to trochę nauczycieli, trochę jakiś koleżanek mojej mamy, czasem do jakiś przypadkowych osób jak sprzedawca w sklepie.
W każdym razie na pewno miałem tak w dzieciństwie i być może nawet w wieku 20-24 lat. Teraz trudno mi ocenić jak jest, ponieważ od dawno nie uczestniczę w sytuacjach kiedy taka relacja mogłaby się wytworzyć.

Przytoczę kilka historii, które mi się przypomniały.
 
Historia 1:
 
Jak byłem w 6-7 klasie (ja nie chodziłem jeszcze do gimnazjum tylko do ośmioletniej podstawówki) w miejscu, które mijałem wracając ze szkoły do domu otworzono sklep z komputerami. Kiedyś zaszedłem tam tylko aby wziąć aktualny cennik. Sprzedawca gdy mnie zobaczył zaczął ze mną rozmawiać i wydało mi się to miłe. Potem zdarzało się, że szukałem jakiś pretekstów aby tam pójść, siedziałem w ciszy bez słowa... potrafiłem tak chodzić po tym sklepie dłuższy czas... Wydaje mi się, że mogłem w prowadzać tego sprzedawce w niemałe zakłopotanie. Sam nie wiem po co to robiłem, ale teraz oceniam to jako jakiś defekt na mojej psychice... wydaje mi się, że tak nie zachowuje się zdrowo rozwijające się dziecko.
 
Historia 2:

Jak byłem na 1-2 roku studiów czasami szedłem do mojego byłego liceum i włóczyłem się po korytarzach w nadziei, że spotkam moją byłą nauczycielkę od matematyki (ją wspominałem dobrze). Kiedyś nawet poszedłem do niej do gabinetu... sam nie wiem po co tam poszedłem i co od niej chciałem. To była niezręczna sytuacja...
 
Historia 3:

Jak miałem 15-16 lat kilka razy kupiłem płytę z muzyką u człowieka, który miał stoisko na targowisku. Zdarzało się, że jak wracałem ze szkoły to stawałem przy tym targowisku i udawałem, że niby oglądam płyty... Czasami na prawdę długo tam stałem, sam nie wiem po co. Ponownie wydaje
się teraz, że mogłem wprowadzać tego sprzedawce w niemałe zakłopotanie (mógł np. pomyśleć, że chce coś ukraść).
 
Zlepek historii ze szkoły:

To pamiętam jak przez mgłę, ale teraz wydaje mi się, że w pewnym sensie lgnąłem do swoich nauczycielek. Być może wyda Ci się to zaskakujące, ale jak miałem 6-8 lat to nawet sam je zagadywałem, tak jakbym chciał aby ze mną porozmawiały lub po prostu zwróciły na mnie uwagę, może w pewnym sensie zaopiekowały się mną ? Niestety nie potrafię opisać konkretnych sytuacji
z tym związanych (pamiętam tylko jakieś wyrwane z kontekstu fragmenty).

Przy okazji przyznam, że zdaje się mocno tęsknić za czasem kiedy chodziłem do szkoły. Czasami wchodzę na stronę mojego liceum i oglądam zdjęcia, przeglądam plany lekcji... Czasami to powoduję takie odczucia, że wręcz mam łzy w oczach... ciężko powiedzieć o co w tym chodzi. Czy jest to jakaś tęsknota czy nostalgia. W każdym razie często mam wrażenie jakbym bezpowrotnie "zaprzepaścił" swoje dzieciństwo, nieodwracalnie coś przegapił, zmarnował... Świadomość, że już nigdy nie będę mógł tego powtórzyć bywa przygnębiająca.

Pory snu

Od bardzo dawna mam problem z utrzymywaniem stałych pór snu. Zazwyczaj w okresach wolnych od pracy (a wcześniej szkoły) mój rytm dobowy przesuwał się do przodu.

Przykładowo ostatnio wstaję ok. 13-16, kładę się ok. 4-6, ale wiele razy zdarzało się, że było to jeszcze później. Pamiętam, że na studiach zdarzało się, że stwierdzałem nad ranem, że nie opłaca mi się już kłaść i szedłem rano na zajęcia. Po powrocie z uczelni kładłem się spać. Generalnie, muszę się mocno "pilnować" jeśli z jakiś powodów chce utrzymać stałe pory snu.


Model relacji, a zawieszenie w dzieciństwie

Jak napisałem w poprzednich postach:
  • mam wrażenie, że moje życie emocjonalno-społeczne „zatrzymało” się gdy miałem ok. 15 lat
  • zdaje się nie rozumieć na czym polegają „klasyczne relacje damsko-męskie oparte na więzi emocjonalnej”
Myślę, że udało mi się powiązać te dwa fakty. Jeśli cofam się w przeszłość do momentu gdy miałem 15 lat (czyli do chwili, kiedy subiektywnie zatrzymał się mój rozwój emocjonalno-społeczny), dostrzegam, że jedynymi znanymi mi wówczas relacjami z rówieśnikami (nie licząc relacji rodzinnych) były:
  • kolega-kolega
  • koleżanka-koleżanka
Relacje te:
  • są w pełni symetryczne 1-1, nie ma w nich roli płci
  • są oparte na wspólnych czynnościach, zainteresowaniach
Teraz wydaje mi się, że „normalni” ludzie mniej więcej w tym samym czasie (lub kilka lat później) zaczęli tworzyć jeszcze trzeci typ relacji. Relacji opartej na czymś co można nazwać więzią uczuciową.
Jeśli założymy, że faktycznie mój rozwój zatrzymał się mniej więcej w tym okresie, znaczyłoby to, że nadal znam jedynie dwie pierwsze relacje. A ponieważ układ uczuciowy jest mi obcy szukam czegoś na ich podobieństwo. Szukam „koleżanki”, z którą miałbym wspólne czynności i zainteresowania, a nie więzi emocjonalnej.

 Dysonans
 
Zdaje się, że to wyjaśnia czemu kobiety „posyłają mnie w diabły”. „Normalne” kobiety szukają więzi uczuciowej, której u mnie nie znajdują. Ostatnio zdarzyło mi się wyłożyć kilku kobietom moją wizje koleżanki. Spotkałem się mniej więcej z taką reakcją: "o jaki stek bzdur", "ale pseudo-teoria", "wygodna teoria żeby usprawiedliwić swoje niedoskonałości". Ewentualnie ktoś po prostu mi "przytakiwał" - jak sądzę - bez większego zrozumienia o co mi chodzi lub pojawiał się zwrot typu "kiedyś zmienisz zdanie", „po prostu nie trafiłeś jeszcze na odpowiednią osobę”. 
Zdaje się, że u „normalnych” ludzi relacja oparta na więzi emocjonalnej jest czymś tak naturalnym, że trudno im wyobrazić sobie aby kogoś mogło to nie dotyczyć.

Muzyka

Ostatnio zacząłem zastanawiać się czy istnieje, a jeśli tak to jak silna, korelacja między wybieraną muzyką, a cechami osobowości.

Gdy nad tym się zastanawiałem zdałem sobie sprawę, że przywiązuję dużą uwagę do tekstów, chociaż zwykle uważam, że ich nie rozumiem. Zauważyłem, że muzyka, którą wybieram jest zdominowana przez teksty dotyczące przeżyć wewnętrznych. Unikam natomiast tekstów gdzie dominują kontakty międzyludzkie.

Przy okazji warto wspomnieć, że ja potrzebuje dużo czasu aby zapoznać się z nową muzyką. Potrzebuje przesłuchać na spokojnie jakiejś płyty kilka razy.

Inna moja cecha jest taka, że lubię poznawać muzykę chronologicznie i preferuję poznawanie całych albumów. Nie lubię słuchania pojedynczych utworów, ponieważ kojarzy mi się to z wyrywaniem pojedynczych rozdziałów z książki fabularnej (mimo, że takich nigdy nie czytałem). Czasem używam porównania, że wg. Mnie płyta jest jak książka tyle, że złożona z utworów zamiast rozdziałów.

Postanowiłem zrobić listę płyt, które wywarły na mnie duże wrażenie. Kolejność jest przypadkowa. Oto lista:

Lech Janerka - "Dobranoc" (1997)
Lech Janerka - "Fiu fiu..." (2002)

Lenny Valentino - "Uwaga! Jedzie tramwaj" (2001)

Variete - "Variete" (1993)
Variete - "Wieczór przy balustradzie" (1996)
Variete - "Nowy materiał" (2005)
Variete - "Zapach wyjścia" (2008)

Voo Voo - "Voo Voo" (1986)
Voo Voo - "Sno-powiązałka" (1987)
Voo Voo - "Z środy na czwartek" (1989)
Voo Voo - "Oov oov” (1998)

Lao Che - "Powstanie Warszawskie" (2005)

Świetliki - "Ogród Koncentracyjny" (1993)
Świetliki - "Perły przed wieprze" (1999)
Świetliki - "Złe Misie" (2001)

Starzy Singers - "Takie jest c'est la vie" (2005)

Maleo Reagge Rockers - "Za-Zu-Zi" (1998)

Republika - "Siódma pieczęć" (1993)
Republika - "Masakra" (1998)

The Bill - "Niech tańczą aniołowie" (2007)

Czesław Śpiewa - "Debiut" (2008)

Daab - "Daab" (1986)
Daab - "Ludzkie uczucia" (1987)
Daab - "Daab III" (1989)

Dezerter - "Deuter" (1995)

Elektryczne Gitary - "A ty co" (1993)
Elektryczne Gitary - "Huśtawki" (1995)
Elektryczne Gitary - "Chałtury" (1996)
Elektryczne Gitary - "Na krzywy ryj" (1997)

Ewa Braun - „Ession” (1996)
Ewa Braun - "Electromovement" (2000)

Kolaboranci - "Kukieł" (1995)

Tomasz Stańko - "Lady Go..." (1986)

Pidżama Porno - "Bułgarskie centrum" (2004)

Izrael – "Dża ludzie” (2008)

Kobranocka - "O miłości i wolności" (2001)

Teoretyczny model relacji "kolega-koleżanka"

Generalnie z tego co do tej pory napisałem można wywnioskować, że jeśli już rozważam wizję relacji z kobietą to:
  • nie szukam klasycznych związków
  • zdaje się szukać relacji opartej na wspólnych zainteresowaniach, wzajemnym „dogadaniu się” na drodze intelektualnej oraz dopasowaniu seksualnym. 
I... na tym się kończy się to co wydaje się pewne. Reszta nie jest już tak klarowna. W tym poście próbuję stworzyć teoretyczny model „koleżanki”, którą sobie wymyśliłem.

Zachowanie autonomii

 Wydaje mi się, że to co wyraźnie odróżnia moją wizję "koleżanki" od typowego związku, jaki widzą "normalni" ludzie to fakt, że oboje partnerzy pozostają nadal indywidualnymi jednostkami. W tym sensie, że nie ma żadnego "cudownego zespolenia", którego nigdy nie rozumiałem, a z którym często się spotykałem w różnych opiniach.

Zresztą na gruncie racjonalnym - ja nie mam bezpośredniego połączenia z układem nerwowym drugiej osoby, a więc nie mam wglądu w jej stan wewnętrzny. Zatem wiem o niej tylko tyle ile mi sama powie i na odwrót. Te dwa stany wewnętrzne to dwa światy, które zawsze pozostaną odseparowane. To jest dla mnie naturalne i normalne.
 
Symetria 1-1
 
Generalnie ja jestem zwolennikiem relacji, które są w pełni symetryczne (partnerskie) i w takich czuje się najlepiej. W przypadku mojej wizji "koleżanki" objawia się to na co najmniej dwóch płaszczyznach.
  • Brak wyraźnych ról, nie ma strony jednoznacznie dominującej
  • Wymiana 1-1, uzgodnienie i realizacja wzajemnych oczekiwań tak aby każda osoba miała mniej więcej tyle samo korzyści, ile wysiłku, który wkłada w relacje.

Wspólne czynności poza seksem i rozmawianiem
 
To wydaje się dość trudne do określenia. Podaje moje propozycje, które udało mi się wymyślić:
  • granie w gry planszowe lub karciane
  • słuchanie muzyki
  • granie w gry online (np. strategie turowe)
  • wspólne wyjazdy na 1-2 dni (typu wynajęcie pokoju w innej miejscowości)

Czas dla samego siebie

Nawet jeśli czasami wydaje mi się, że w jakiś dalekich fantazjach mógłbym z kimś zamieszkać, to nie wyobrażam sobie, abym został pozbawiony czasu dla samego siebie. Wydaje mi się, że zawsze będę chciał od czasu do czasu pobyć tylko sam ze sobą, zająć się swoimi sprawami i nie chciałbym aby ktokolwiek mi wtedy przeszkadzał. W mojej idealnej fantazji każda osoba ma swój osobny pokój oraz swoje własne prywatne sprawy - trochę jak brat z siostrą.

Nie wykluczam spania w jednym łóżku (wtedy nie bałbym się ciemności), ale osobne pokoje, do których każdy mógłby się udać za swoimi własnymi sprawami wydają mi się w długim terminie niezbędne. Myślę, że ciężko by mi było wytrzymać bez tego.

Wyjście z domu 

Nie lubię i nigdy nie lubiłem wychodzić z domu bez silnej potrzeby. Nie mam zwyczaju chodzić na żadne imprezy, nigdy nie byłem na dyskotece, nie wiem co się robi w pubie, nie obchodzę sylwestra, nie wiem jak się używa pizzerii. Nie sądzę aby to się kiedykolwiek zmieniło i nie odczuwam żadnej potrzeby aby to zmieniać. Myślę, że gdyby tutaj pojawiły się jakieś rozbieżności to taka relacja raczej skazana byłaby na porażkę. Zdaje się, że tutaj potrzebna jest pełna zgoda.

Dopasowanie seksualne
 
Seks wydaje się jedną z bardziej spajających rzeczy w relacji. Na pewno jest dla mnie najbardziej stabilną i uświadomioną potrzebą w takiej relacji. Jestem zdania, że nie ma możliwości aby w długim terminie zrezygnować z jakiś niezaspokojonych potrzeb. Prędzej czy później dadzą one o sobie znać. Wtedy naturalne wydaje się poszukiwanie możliwości zrealizowania ich gdzie indziej. Dlatego według mnie dopasowanie seksualne jest konieczne, aby relacja była względnie trwała.

Seks

Ostatnio zastanawiałem się czy osobowość schizoidalna jest statystycznie powiązana z jakimiś preferencjami seksualnymi.

Otwartość
 
Jeśli chodzi zakres czynności to myślę, że jestem (przynajmniej w zakresie akceptacji i wyrażania chęci) bardzo liberalny i otwarty. Jedyna rzecz przed jaką miałbym wyraźne opory, a która przychodzi mi teraz do głowy to jakieś ostre sado-maso z igłami, nacinaniem, duszeniem itp.

Całowanie się

Mam pewien bardzo nietypowy problem. Właściwie nie jestem pewny czy to na pewno kłopot, ale taki stan rzeczy raczej nie ułatwia życia. Otóż nie lubię się całować. Nie mam pojęcia z czego to wynika. Po prostu mnie od tego odrzuca. Nie umiem tego wyjaśnić. Całowałem się (w usta) chyba tylko dwa razy w życiu i wolałbym tego więcej nie robić bez silnej potrzeby. Powiedzmy, że jestem w stanie to wykonać jeśli dla kogoś to by było bardzo istotne. 

Seks analny

Druga rzecz to niechęć do klasycznego (waginalnego) stosunku. Tutaj znowu można stwierdzić, że moje życie idzie jakimś całkiem bocznym torem. W życiu odbyłem zaledwie 5-10 klasycznych stosunków. Prawie wszystkie w relacji [1] (starsza mężatka), resztę w relacji [2] (znajoma ze studiów). W przypadku [2] robiłem to tylko ze względu na namowy partnerki.

Co mnie zatem interesuje? Generalnie odkąd pamiętam miałem pociąg do wszelkich czynności związanych z seksem analnym. W relacji [2] prawie wszystkie stosunki były takie, w relacji [3] wszystkie.

Petting

Druga rzecz to generalnie preferowanie pieszczot, pettingu nad bardziej "klasycznymi" formami. Teraz mi się to skojarzyło z zawieszeniem się w dzieciństwie, o którym już wspominałem. Może te dwie sprawy są jakoś powiązane? Generalnie wydaje mi się, że moje preferencje seksualne można określić jako w pewnym sensie niedojrzałe czy dziecinne.

Samoocena

Podczas pisania o edukacji zdałem sobie sprawę, że miałem wielokrotnie problem z zaniżoną samooceną, szczególnie w dzieciństwie. Postanowiłem zrewidować ten temat dokładniej.
 
Szkoła podstawowa

Trudno mi powiedzieć z czego wynikała moja zaniżona samoocena w tym okresie, może z poczucia inności, które towarzyszy mi odkąd pamiętam. Wydaje mi się, że w szkole ludzie szybko zauważyli, że "coś ze mną nie tak" i stałem się kimś w rodzaju "kozła ofiarnego". Tak było już w klasach 0-3.

Od czwartej klasy włącznie zmieniłem szkołę, gdzie od początku czułem, że nie pasuję do reszty. Teraz wspominam, że moja samoocena osiągnęła lokalne minimum w 5/6 klasie (chyba w 5, ale nie jestem teraz na 100% pewny). Pamiętam taką sytuacje, kiedy na godzinie wychowawczej  nauczycielka zrobiła ranking średnich ocen w klasie i odczytała ją na głos. Nie mam pojęcia po co to zrobiła. W każdym razie okazało się, że byłem 2 lub 3 od końca. Na końcu był XXX (zamaskowane imię), który powtarzał klasę. Wtedy jeszcze przejmowałem się tym. Pamiętam też, że moja mama często mi mówiła "mógłbyś mieć przynajmniej 4.0". Wtedy osiągnąłem lokalne minimum. Dlaczego? Otóż, z moich obserwacji wynikało, że są dwa skrajne modele uczniów (tak przynajmniej było w mojej klasie):

  1. Ludzie, którzy mają dobre oceny, ale są słabi na WF-ie lub „ułomni” jeśli chodzi o życie towarzyskie.
  2. ludzie, którzy mają słabe oceny, ale za to bardzo dobrze radzą sobie na WF-ie lub przynajmniej prowadzą bogate życie towarzyskie.

Ja zauważyłem, że nie jestem w żadnej grupie. Nie miałem ani dobrych ocen,
ani nie byłem dobry z WF-u, ani nie miałem bogatego życia społecznego.
Na WF-ie byłem wyśmiewaną pokraką, jak okazało się moja średnia jest na samym końcu, a moje życie towarzyskie to była porażka (myślę, że w tamtym okresie byłem tzw. "kozłem ofiarnym").

Sytuacja nieco się zmieniła w 7 klasie kiedy zainteresowałem się XXX (zamaskowana nazwa przedmiotu). Dużo czasu spędzałem czytając podręczniki do XXX. Robiłem to sam dla siebie niezależnie od tego czym zajmowaliśmy się na lekcjach. Pamiętam, że zauważyłem wtedy, że XXX to taki dziwny przedmiot, że nawet tzw. "prymusi" (czyli ludzie, którzy mieli "ze wszystkiego" dobre oceny – model [1]), akurat z XXX mieli problemy. Nie wiem czy jest to jakaś reguła, ale w mojej klasie tak było. Bardzo mi się to podobało, bo ja miałem zupełnie odwrotnie. W tamtym okresie na moim świadectwie pojawiły się skrajności typu 2 z geografii i z WF-u i 6 z XXX obok siebie. Trudno powiedzieć czemu ale taka sytuacja bardzo mi się podobała.

Wtedy też nawiązałem kontakt z człowiekiem, który generalnie "był akceptowany" przez resztę klasy. On w tamtym czasie kupił komputer i rozmawialiśmy o komputerach. To dawało mi wrażenie, że skoro on koleguje się ze mną to pośrednio jestem też jakoś "włączony" to reszty klasy (za jego pośrednictwem).
 
Liceum
 
Gdy szedłem do liceum postanowiłem "być sprytny" i nie dać po sobie znać, że coś jest ze mną nie tak. Wydaje mi się teraz, że miałem wówczas wrażenie, że gdy ludzie odkryją jaki jestem to powtórzy się historia z podstawówki. Toteż, od pierwszej klasy udawałem cały czas kogoś innego niż byłem. Na przełomie podstawówki i liceum pojawiły się u mnie wahania nastroju.
Na przemian pojawiały się u mnie okresy kiedy miałem zawyżoną samoocenę, byłem twórczy, i okresy kiedy działo się wręcz przeciwnie. Wydaje mi się teraz, że w 3 klasie liceum (czyli w wieku 17 lat) przeżyłem okres najcięższej w moim życiu depresji. Wtedy jeszcze nie miałem internetu.
Pamiętam, że w wakacje nie miałem co ze sobą zrobić, przerażała mnie ta pustka. Całe dnie przesiadywałem patrząc się w ścianę lub chodząc od ściany do ściany wzdłuż pokoju. Trudno mi powiedzieć co było przyczyną obniżonego nastroju w tamtym okresie. Nie zostało to nigdy dostatecznie zbadane, mimo, że w związku z tym po raz pierwszy skontaktowałem się z psychologiem i psychiatrą.
 
Studia
 
Na studiach sytuacja była już nieco lepsza. Prawdopodobnie dlatego, że ludzie byli bardziej dojrzali, ale być może też dlatego, bo z praktycznie nikim na studiach nie nawiązałem głębszej relacji. Ze studiów nie zachowałem żadnych trwałych znajomości. Nikogo tak naprawdę nie poznałem i nikt nie poznał mnie. Moja samoocena na studiach zależała głównie od przyjmowanej krytyki, szczególnie jeśli chodziło o subiektywne porażki na studiach. Niestety w tym zakresie byłem (i byćmoże jestem nadal) wrażliwy na krytykę.

Współczesność

Aktualnie moja samoocena zależy najczęściej od kontaktów międzyludzkich. Generalnie utwierdziłem w sobie przekonanie, że "kontakty z ludźmi są na ogół frustrujące i obniżają samoocenę". W większości przypadków u mnie tak jest. Dodam może, że wszystkie kontakty poza tymi w szkole lub na studiach nawiązałem przez internet.

Lęk przed ciemnością

Praktycznie całe życie boję się przebywać samemu w ciemnych pomieszczeniach. Głupio przyznać, ale tak zostało mi do dzisiaj. Nadal śpię przy zapalonej lampce. W sumie przywykłem już, że tak jest i nie przeszkadza mi to w codziennym funkcjonowaniu. Czasami jedynie miewam okresy, gdy ten lęk nieznacznie nasila się. Wtedy zdarza się, że boję się np. widoku ubrań powieszonych na krześle (w nocy).

Kiedyś miałem też lęk przed ciemnością na dworze ale nie wiem czemu jakiś czas temu to ustało. Trudno mi określić jak dawno, myślę, że już kilka lat temu. Ostatnimi czasy jeśli wychodzę na spacer to najczęściej późnym wieczorem gdy jest już ciemno. Natomiast lęk do przebywania samemu w ciemnych pomieszczeniach pozostał.

Edukacja

Edukacja jest to o tyle istotna, że większość mojego dotychczasowego życia była wypełniona głównie różnymi formami szkół. Wydaje się więc tematem dobrze mi znanych, na które potrafię się wypowiedzieć.

Świadome uczenie

Jeśli patrzeć na oceny to nigdy nie byłem dobrym uczniem. Byłem raczej przeciętny. Jednak szybko (myślę, że gdzieś w okolicy 5-6 klasy) zdałem sobie sprawy, że oceny same w sobie są dla mnie bezużyteczne. Przestało mi zależeć na "poprawianiu ocen", i w sumie już do teraźniejszości takie postawy wydają mi się nieużyteczne.

Od zerówki do 5-6 klasy uczyłem się bez większej świadomości ("bo kazali"). Z tego co pamiętam w tamtym okresie za swój ulubiony przedmiot uważałem matematykę, ale nawet z matematyki miałem na ogól 3. Teraz myślę, że to głównie przez częste opuszczanie lekcji, o którym pisałem w  poprzednich postach. Do matematyki trzeba systematyczności.

Jeśli się czegoś uczyłem to albo dlatego bo mnie to interesowało (częściej) albo dlatego, że wydawało mi się to przydatne (rzadziej). Z reszty przedmiotów po prostu robiłem niezbędne minimum, które dawało mi spokój.

Jeżeli już uczyłem się czegoś ze względu na zainteresowania, zwykle robiłem to niezależnie od tego co było w szkole. Czasem się zdarzało, że te dwie sfery się pokryły i wtedy okazywało się, że mogę mieć dobre oceny z jakiegoś przedmiotu. Tak było z XXX (tu zamaskowana nazwa przedmiotu) w 7 i 8 klasie. Wśród przedmiotów, które uważałem za użyteczne były:
  • język angielski
  • fizyka (dopiero w liceum, chociaż niewiele dało się z tego zrozumieć bez wprowadzania rachunku całkowego i różniczkowego. Z fizyki zacząłem cokolwiek rozumieć na 3 roku studiów - taka prawda).
Wśród przedmiotów, które zdaje się, że mnie interesowały były:
  • matematyka
  • XXX (zamaskowana nazwa przedmiotu)
Reszta przedmiotów była mi obojętna. Nigdy też nie rozumiałem uczenia się tylko po to, aby mieć lepszą ocenę.

Pamiętam gdy w bodajże trzeciej klasie liceum nauczycielka od przedsiębiorczości na koniec semestru chciała "poprawiać" mnie z 2 na 3. Wzięła mnie do odpowiedzi. Ja zareagowałem na to mówiąc coś w rodzaju: "nie zależy mi na tym". Po chwili dodałem - "wszystko mi jedno jaka cyfra będzie na tym świstku papieru". Miałem na myśli świadectwo. Zdaje się, że wprawiło to ją w niemałe zdenerwowanie. Jednak do dziś nie widzę niczego złego w tym co powiedziałem. Naprawdę nic by się nie zmieniło gdybym jednorazowo wyklepał parę rzeczy na pałę, tylko po to aby potem zmienić cyfrę z 2 na 3 na kartce papieru.

Preferowane przedmioty

Tutaj podsumuje jakie przedmioty wydawały mi się "bliższe", a które wręcz
przeciwnie.

Przedmioty "bliskie":
  • Podstawówka 0-6: matematyka
  • Podstawówka 7-8: XXX (zamaskowana nazwa przedmiotu)
  • Liceum 1-4 : XXX (zamaskowana nazwa przedmiotu), matematyka
  • studia : matematyka, XXX (zamaskowana nazwa przedmiotu)
Przedmioty "dalekie", sprawiające duże trudności, kłopotliwe nawet do osiągnięcia niezbędnego minimum ("żeby się odczepili"):
  • Podstawówka 0-3: nie przypominam sobie teraz takich
  • Podstawówka 4-8: geografia, historia, WF
  • Liceum 1-4: polski (odeszła gramatyka), historia, geografia
  • Studia : AAA, BBB, CCC (trzy zamaskowane nazwy przedmiotów)
Skrajności

Warto wspomnieć, że od dawna zauważałem u siebie pewien rodzaj rozbieżności względem większej części populacji jaka mnie otaczała. Objawiało się to w taki sposób, że na ogół przedmioty uznawane przez innych za łatwe były dla mnie piekielnie trudne (np. XXX) i na odwrót (np. XXX, YYY na studiach).

Stres

Generalnie praktycznie cała edukacja (na wszystkich szczeblach) kojarzy mi się mniej lub bardziej z jakąś formą stresu, z jakimś ciągłym wewnętrznym napięciem. Teraz myślę, że to przez to wewnętrzne napięcie zrezygnowałem ze studiów na XXX (z powodu jednego ustnego egzaminu, który większość osób uważała za łatwy i "na luzie") i YYY (też z powodu jednego ustnego egzaminu). Teraz oceniam, że prawdopodobnie kontynuowałbym studia w obu przypadkach gdyby powyższe egzaminy były pisemne. Niestety, tylko nieliczni wykładowcy potrafią zrozumieć, że może być jakaś różnica w formie egzaminu. Prawie całe studia miałem ciągłe poczucie, że "coś teraz powinienem robić" (w sensie - coś związanego ze studiami). Mimo, że tego nie robiłem i robiłem
wszystko w ostatnim czasie, to to napięcie, to poczucie, że powinienem nie dawało mi komfortu. Często dochodziłem do wniosku, że z tego powodu "nie umiem odpoczywać". Generalnie gdy obserwowałem innych studentów wyróżniałem 2 skrajne modele „skutecznych studentów”:
  1. ludzie, którzy systematycznie zajmują się studiami
  2. ludzie, którzy „olewają studia, bawią się”, a w ostatniej chwili i tak zaliczają
Ja nie zaliczałem się do żadnego z nich. Dlaczego? Mimo, że nie nic nie robiłem na studia, to nie robiłem też niczego "dla własnej przyjemności" i odczuwałem ciągłe wewnętrzne napięcie z tym związane.

W każdym razie wielokrotnie dochodziłem do wniosku, że gdybym "był tępym młotem bez żadnych ambicji i miał wszystko w dupie to byłbym szczęśliwszy".

Samodzielność

Praca

Jeśli mam być szczery to raczej nie mogę napisać o sobie abym był samodzielny. Jedyny plus to to, że udało mi się zacząć samemu zarabiać własne pieniądze, co przez większość życia wydawało mi się czymś nieosiągalnym (jeszcze przez całe studia nie umiałem wyobrazić sobie co mogę robić po ich ukończeniu). W każdym razie jeśli patrzeć tylko pod względem finansowym to na teraz teoretycznie byłbym w stanie samemu się utrzymać.

Codzienne zakupy

Głupio to wygląda w moim wieku, ale nadal mieszkam z rodzicami i nadal pozostałem na etapie kiedy "jedzenie pojawia się w lodówce". Nie za bardzo mam doświadczenie w robieniu zakupów. Nie mam rozeznania w cenach codziennych produktów (nie umiem np. ocenić czy jakiś produkt  spożywczy jest tani czy drogi). Nie mam też doświadczenia w kupowaniu wędlin.

Oprócz tego kupowanie w tradycyjnym sklepie (ze sprzedawcą za ladą) kojarzy mi się z jakimś bardzo stresującym przeżyciem. Dlatego jak już to preferuje sklepy samoobsługowe. 

Kupowanie ubrań
 

Nie lubię kupować ubrań i robię to bardzo rzadko. Jest to dla mnie trudne i stresujące. Poza tym nie mam wyczucia jakie ubrania powinienem kupować. Najchętniej kupowałbym wszystko przez internet ale w przypadku np. spodni jest to ryzykowne. Dlatego ubrania albo buty staram się kupować tylko wtedy kiedy jest to już naprawdę konieczne. 

Chodzenie do fryzjera
 

Chodzenie do fryzjera jest dość stresujące. Podobnie jak z ubraniami idę kiedy wydaje mi się, że już naprawdę "muszę". Najczęściej chodzę raz na 10-16 miesięcy. Całe życie chodzę w to samo miejsce, które kiedyś pokazała mi starsza siostra jak byłem gdzieś w 4-5 klasie. Do dzisiaj mam duży dylemat co mówić fryzjerowi. Pamiętam, że gdy czekałem po raz pierwszy na swoją kolej, przede mną obcinał włosy jakiś młody mężczyzna. Przysłuchałem się co on powiedział i przez resztę życia małpuje to samo zdanie. 

Przyrządzanie potraw
 

Przykłady tego co umiem zrobić:
  • kanapki
  • jajecznica
  • budyń/kisiel
  • gofry
  • pizza
  • twaróg z rzodkiewką/cebulą/papryką/czosnkiem/koprem/natką z pietruszki
  • frytki
  • zapiekanka (w piekarniku)
  • gotowana fasolka lub kalafior
  • smażona kiełbasa

Przykłady tego czego nie umiem zrobić:
  • zupa (jakakolwiek)
  • wszystko co wymaga użycia surowego mięsa

Utrzymywanie porządku
 

Cóż... jestem strasznym bałaganiarzem. W moim pokoju często można spotkać kubki stojące od wielu dni z niedopitą herbatą, talerze, których nie chciało mi się od razu umyć. Na podłodze walają się ubrania i inne przedmioty. Generalnie nie mam nawyku utrzymywania porządku w swoim otoczeniu.

Telefony

Generalnie do niedawna w ogóle nie używałem telefonu. Długo gdy widziałem innych ludzi, którzy rozmawiają np. na ulicy to wydawało mi się to wręcz śmieszne. Zastanawiałem się - "po co oni to robią" ?. Rozumiałem potrzebne przekazywania sobie jakiś ważnych komunikatów, ale telefoniczne dyskusje bez konkretnego celu wydawały mi się wtedy bez sensu. Bardzo długo też w ogóle nie miałem telefonu komórkowego ponieważ nie był mi do niczego potrzebny.

Pierwszy telefon komórkowy dostałem przypadkiem. Kiedyś siostra po zakupie nowego telefonu oddała mi swój stary. Przez dłuższy czas nie używałem go, dopóki nie odkryłem, że mogę autoryzować przelewy poprzez kody SMS. To było bardzo wygodne. Natomiast nadal nie używałem telefonu do dzwonienia.

Dzwonienie do innych

 
Sytuacja się zaczęła zmieniać 1-2 lata po tym jak przestałem studiować i zacząłem pracować w domu. Od tego momentu odciąłem się prawie całkowicie od kontaktu z żywymi ludźmi. Sam nie wiem z czego to wynika, czasami wydaje mi się, że po prostu chciałbym z kimkolwiek porozmawiać. Zacząłem mieć takie napady, że raz na 1-32 tygodnie doładowuję telefon, wychodzę wieczorem na spacer i próbuję dzwonić do jakiegokolwiek znajomego... ta sytuacja jest dość niezręczna, bo w sumie nie wiadomo co ja od nich chce. W istocie nawet mi wydaje się to dziwne. Nie jestem pewny po co to robię. Kiedyś tak nie miałem i w życiu bym nie pomyślał, że mogę robić takie rzeczy.

Rozmawianie z nieznajomymi

Mam w domu telefon stacjonarny i przyznam się, że praktycznie nigdy go nie odbieram. Czekam aż zrobi to ktoś inny, a jeśli w domu jestem tylko ja to po prostu nie odbieram. Podobnie jest z dzwonieniem do nieznajomych, chociaż tutaj mam już pewien postęp. Nawet nieźle mi już idzie umawianie się przez telefon na wizytę u lekarza. W tym sensie, że nie wywołuje to już u mnie takiego lęku jak dawniej.
Jednak nadal gdy mam wykonać telefon w nieznane miejsce jest to źródłem dużego stresu. Generalnie rozmowy przez telefon z nieznajomymi są dla mnie dość stresujące. Muszę dobrze znać rozmówcę, aby czuć się w takiej sytuacji komfortowo.

Rozmawianie w obecności innych


Jak już wspomniałem, gdy mam do kogoś zadzwonić wychodzę z telefonem na spacer. Jest to część ogólniejszego mechanizmu. Generalnie źle się czuję gdy wiem, że ktoś może słuchać tego o czym rozmawiam. Dotyczy to zarówno przypadkowych przechodniów jak i członków mojej rodziny. Stąd jeśli już potrzebuję gdzieś zadzwonić to udaję się w ustronne miejsce poza domem, tak aby nikt nie mógł słuchać mojej rozmowy.

Mówienie do wyobrażonych osób

Czasami zastanawia mnie czy zdarza mi się odczuwać coś takiego jak samotność rozumianą jako potrzebę kontaktu z ludźmi. Przy czym wykluczam tutaj kontakty seksualne.

Wiele razy zdarzało mi się twierdzić, że w ogóle nie potrzebuje ludzi jako jednostek, a jedynie jako części sprawnie funkcjonującego społeczeństwa. W tym sensie, że potrzebuję piekarza, który upiecze chleb, inżyniera, który zaprojektuje nowy procesor, rolnika, który wyhoduje warzywa itd. Co do stosunku do tej drugiej formy (część społeczeństwa) jestem przekonany, co do pierwszej (indywidualne jednostki) już nie.

Warto nadmienić, że niezależnie od tych rozważań faktem jest, że prawie cały swój czas spędzam samotnie i generalnie nie sprawia mi to przykrości. Odkąd pracuje zdalnie, spędzam prawie cały czas zamknięty w swoim pokoju. Tam też pracuję, czasami tylko wychodzę do kuchni, łazienki i wtedy spotykam kogoś z rodziny. Raz na 1-4 tygodnie wychodzę wieczorem na spacer, ale też samemu.

Jestem też przekonany, że bardzo mało prawdopodobne, aby taka tendencja się kiedykolwiek zmieniła. W tym sensie, że raczej zawsze będę potrzebował czasu dla samego siebie, czasu kiedy będę mógł zająć się sam swoimi własnymi sprawami i absolutnie nikt nie będzie mi w tym przeszkadzał.

Jednak wydaje mi się, że jeśli mam być szczery to istnieje we mnie jakaś resztka tęsknoty za kontaktem z ludźmi. Chociaż prawdę mówiąc chyba wolałbym aby tak nie było. Po co dokładać sobie więcej potrzeb, które trzeba potem zaspakajać?

W każdym razie, wydaje mi się, że moja potrzeba kontaktu z ludźmi daje o sobie znać pod postacią "mówienia do wyobrażonych osób". Mianowicie od wczesnego dzieciństwa mam coś takiego, że opowiadam o różnych rzeczach wyobrażonym osobom. Nie chodzi o to, że mam objawy wytwórcze (jak w schizofrenii paranoidalnej), nie widzę żadnych postaci, ani nie słyszę głosów.
Po prostu wyobrażam sobie, że jest jakaś osoba, której coś opowiadam. Czasem naprawdę zaczynam mówić szeptem, szczególnie gdy np. wychodzę na spacer i mam poczucie, że jestem całkiem sam i nikt nie widzi tego co robię. Ta wyobrażona postać nie ma ani twarzy, ani głosu, nie ma nawet żadnego określonego ciała. Tyle, że wyobrażam sobie, że istnieje i mnie słucha.


Czasami tą nijaką postać zastępują w wyobraźni jakieś konkretne osoby z mojego otoczenia. Wtedy w mojej głowie fantazjuje o tym co chciałbym komuś opowiedzieć. Zwykle mam dużo do powiedzenia, prowadzę długie dyskusje, wyjaśniam, tłumaczę...a w rzeczywistości często nawet nigdy się z tymi osobami nie spotkałem.

Udawanie emocji

Przypomniałem sobie pewną sytuację z dzieciństwa, o której przez długie lata zdawałem się nie pamiętać. Odtwarzam to "jak przez mgłę". Siedziałem na schodach i udawałem, że płaczę, co chwilę sprawdzając czy ktoś z dołu to usłyszał. Z tego co pamiętam robiłem tak dotąd aż moja mama to zauważyła i nie weszła do mnie na górę pytać co się stało.

Przy okazji zacząłem zastanawiać się nad jeszcze jednym zagadnieniem. Co prawda nigdy nie przykuwałem do tego dużej wagi, ale zacząłem zastanawiać się czy mam jakieś wspomnienia z dzieciństwa kiedy moja mama/tata mnie przytulają? Hm...nie wiem na ile moja pamięć jest wiarygodna, ale... gdyby nie jedno z stare zdjęcie z dzieciństwa, kiedy siedzę u mojej mamy na kolanach powiedziałbym, że w ogóle nie pamiętam takich sytuacji.

Podobnie jest jeśli chodzi o używanie tych dziwnych słów na K lub M. Ja w ogóle przez długi czas myślałem, że takie rzeczy dzieją się tylko na filmach, że tak nie wygląda prawdziwe życie. Toteż jeśli ktoś używał w mojej obecności tych dziwnych słów (czy ogólnie mówił o uczuciach), to wprawiało mnie (i wprawia do dziś) w zakłopotanie. Po prostu nie mam pojęcia co powinienem wtedy zrobić.

Podobnie reagowałem gdy czasami psychoterapeuta pytał się mnie "co teraz czuję". Nie miałem pojęcia co czuję. Jak to się niby sprawdza? Ja ten stan opisuję tak, jakbym szukał w głowie "odpowiedniej szufladki", ale nigdzie nie byłoby tej, która zawiera schemat do sytuacji, w której się znalazłem... Taka wizja jakbym chodził po archiwum/bibliotece i nerwowo szukał tej właściwej "szuflady", otwierał kolejne, ale w żadnej nie byłoby tego czego szukam... a w tym czasie terapeuta czeka na odpowiedz...
Na zewnątrz objawiało się to "zawieszeniem", siedziałem bez słów, kiwałem się w przód i w tył i nerwowo przebierałem rękami. Wydaje mi się, że kiedyś tak przesiedziałem co najmniej 20 minut. Dopiero pani psycholog wyrwała mnie z tego stanu sugerując:

pani psycholog: wystarczy powiedzieć "nie wiem".


Od tamtej pory używam częściej zwrotu „nie wiem”.

Religijność i uroczystości rodzinne


Bóstwa o nadludzkich cechach

Zauważyłem, że dużo ludzi na http://schizoids.net deklaruje się jako niewierzący. Generalnie ja również uważam się za ateistę. Jednak gdy ktoś podczas dyskusji "przyciśnie mnie do muru", to z braku argumentów potrafię przyznać, że jestem agnostykiem. Tak jest wygodniej.

Natomiast jeśli ktoś zapytałby mnie wprost "czy wg. mnie bóg istnieje", jak najbardziej odpowiedziałbym, że tak. Tyle, że w analogiczny sposób jak istnieje liczba jeden w matematyce, funkcja falowa w fizyce czy barwy ciepłe w malarstwie.
Innymi słowy jestem zdania, że to człowiek tworzył bogów, a nie odwrotnie. Natomiast moja postawa wobec ludzi wierzących jest neutralna. Wydaje mi się, że nawet na swój sposób rozumiem co ludziom może dawać religia. Zdaje sobie sprawę, że wiara może zaspokoić potrzebę poczucia przynależności do grupy społecznej, potrzebę bycia akceptowanym, dać poczucie celu i poczucie wspólnoty.

Ja albo nie mam takich potrzeb, albo realizuję je w inny sposób. Tak więc, w moim przypadku bóg staje się pojęciem nadmiarowym. Jeśli jakieś pojęcie jest nadmiarowe to lepiej je wyrzucić z modelu. Najprostsze modele są najlepsze.

Tolerancja

Obiektywnie patrząc nasze zwyczaje religijne to takie obrzędy voodoo, tyle że dostosowane do naszej kultury. Natomiast sama idea jest podobna - jakieś rytuały, jakieś wspólne pieśni itp. Mimo wszystko trochę dziwi mnie, że w XXI wieku nadal dzieją się takie rzeczy.
Z drugiej strony nie zraża mnie to. Myślę, że mam bardzo wysoki próg tolerancji na wszelkie dziwactwa. Toteż nie mam nic przeciwko istnieniu takim ludziom. Wbrew pozorom jestem całkiem przyjaźnie nastawiony do przyrody - łącznie z innymi ludźmi.

Dyskusja o wierze

Dyskusje na temat wiary bywają kłopotliwe. Moje doświadczenie jest takie, że lepiej jest ich unikać. Myślę, że związane jest to z faktem, iż ja ja odbieram religie na poziomie tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Identycznie odbieram święta. To sprawia, że trudno jest dyskutować z kimś, kto odbiera to na poziomie emocjonalnym lub jak to niektórzy mówią "duchowym" (cokolwiek to znaczy).
Na ogół trudno takich ludzi jest przekonać, że przyczyną ich wiary jest jedynie tradycja pokoleniowa przekazana im w dzieciństwie. A przecież jakby urodzili się gdzieś w Afryce to realizowaliby obrzędy voodoo czy inne lokalne tradycje.

Święta

Generalnie w moim domu jest zwyczaj obchodzenia wigilii i świąt wielkiej nocy. W sumie nie za bardzo to lubię, ale "uczestniczę" w wigilii czy "śniadaniu wielkanocnym". Zwykle przesiedzę tam ok. 1h i idę do domu. Najbardziej nie lubię momentu składania życzeń. Od lat mówię po prostu "wszystkiego najlepszego". Generalnie robię to tylko dla wygody, dzięki temu unikam potencjalnych
konfliktów i kłopotliwych komentarzy na mój temat.

Tradycja

Czasami zastanawiam się czy gdybym mieszkał sam i zależałoby to tylko ode mnie to czy obchodziłbym święta. Trudno powiedzieć. Być może spędziłbym ten dzień w jakiś szczególny sposób. Natomiast jeśli już, to nie było by to wydarzenie na poziomie religijnym, ale na poziomie tradycji. Tradycja to dziwna rzecz.

Uroczystości rodzinne

Tu jest już trochę inaczej. Z tego co pamiętam, to w "imprezach rodzinnych" przestałem uczestniczyć jakoś w 5-6 klasie. Za symboliczny moment uznaję wesele mojego wujka, na które postanowiłem nie pójść. Zostałem sam w domu. Miałem wtedy 11 lub 12 lat.

Od tamtego momentu nie uczestniczę w żadnych zdarzeniach rodzinnych, chyba, że nie uda mi się wykręcić. Generalnie nawet lubię te dni, bo wtedy mogę sam w spokoju i ciszy posiedzieć w domu.

Pamiętam jak moja siostra miała ślub w 2003-2005 roku. Dla zachowania pozorów postanowiłem pójść tylko na sam ślub. Po wyjściu z kościoła zacząłem już iść do domu i liczyłem, że i tak nikt nie zauważy. Niestety miałem pecha, bo trafiłem na jakąś daleką rodzinę. Wywiązała się dyskusja typu "no jak tak może być". Dla "świętego spokoju" wsiadłem z nimi w jakiś samochód, pojechałem na wesele, posiedziałem tam ok. 1h i wróciłem samemu do domu.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Życie towarzyskie


Mam 2-3 znajomych, z którymi spotykam się 1-3 razy w roku. Odkąd pracuję zdalnie to prawie w ogóle nie wychodzę z domu. W teorii wychodzę co 1-3 dni na spacer, w praktyce raz na 1-2 tyg. 
Imprezy

Byłem na jednej imprezie w życiu, na jesieni 2004 roku. To były 18 urodziny mojego kolegi, z którym chodziłem do podstawówki. Otrzymałem telefon z zaproszeniem tego samego dnia. Nie miałem pomysłu jak spontanicznie odmówić. Teraz myślę, że to było głównym powodem czemu tam poszedłem.
 

Zauważyłem, że dużo ludzi spotyka się w miejscach typu bar, pub, pizzeria itp. Zdaje się, że bardzo nie lubię takich miejsc. Byłem w takim lokalu może 5-6 razy w życiu. Prawdę mówiąc nie wiem po co tam się chodzi. Jeśli już się z kimś spotykam to preferuje dom i spotkanie sam na sam. Przynajmniej o ile rozmówca jest tej samej płci. Jeśli rozmówcą jest kobietą mój dom odpada - rodzina widziałaby, że "jakaś dziewczyna do mnie przyszła". To kojarzy się z przekroczeniem pewnej nieodwracalnej granicy.

Kilka lat temu, jeden ze znajomych, z którym się spotykam 1-3 razy w roku zaprosił mnie na swój ślub. Odmówiłem i nie przyszedłem. Niedawno sytuacja powtórzyła się z innym znajomym.

Studniówka

Nie byłem i nawet przez myśl mi nie przeszło abym miał iść na swoją studniówkę. Pamiętam jak jakaś dziewczyna w czwartej klasie liceum sporządzała listę osób, które idą na bal maturalny.
Kiedyś podeszła też do mnie, zapytała:

Ona: Idziesz na studniówkę?
Ja: Oczywiście - że nie.

Analogicznie nie chodziłem imprez organizowanych przez ludzi na studiach. C
zęsto nawet nie wiedziałem o ich istnieniu. Gdy byłem na 5 roku studiów przed dziekanatem zagadnęła mnie jakaś dziewczyna, która studiowała razem ze mną. Spytała się mnie:

Ona: Idziesz na metek?
Ja: Co to jest?
Ona: Impreza.
Ja: To nie.
 

Nie wiem po co się chodzi  na takie imprezy. Nie czuję żadnej przykrości z tego powodu, że tam nie byłem. Więcej, jestem bardzo zadowolony z tego, że mnie to ominęło. Nigdy ani przez chwilę nie żałowałem mojego postępowania.

Strategia na życie

Jak napisałem moje życie zdało się zatrzymać gdzieś w okolicy ~15 lat. Nadal mam wrażenie, że czekam na "to właściwe, dorosłe życie". W ostatnim czasie zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie się na nie już nie doczekam. W związku z tym doszedłem do wniosku, że należy zmienić strategie i zbudować sobie swój własny model życia "od zera", wg. własnych potrzeb i reguł. Jeśli do tej pory się nie doczekałem to się już raczej nie doczekam, nie będę nigdy działał jak inni i nie mam potrzeby aby tak było.

„Związki” seksualne

Generalnie, tak jak pisałem nie uważam abym kiedykolwiek "był w związku". Za to w przeszłości zdarzało mi się utrzymywać kilka trudnych do nazwania relacji z kobietami. Do dzisiaj nikt z rodziny lub znajomych o nich nie wie. Ostatnio przez przypadek dowiedziałem się, że jeden z moich wujków żartuje, że być może jestem gejem. Ten żart dobrze oddaje ile widzi moja rodzina. Na dziś nazwałbym te relacje kompromisami podjętymi, po to aby mieć seks. I niby miałem, tyle, że za każdym razem była myśl "w co ja się wpakowałem, po co mi to było, ostatni raz się spotykam, trzeba zakończyć tą nienormalną sytuację".
Biorąc pod uwagę mój zupełny brak umiejętności społecznych, to, że zupełnie nie umiem rozmawiać z dziewczynami, to, że nie chodzę na żadne imprezy, że nie umiem stworzyć nawet pozorów związku (bo tak naprawdę nie mam pojęcia jak on "powinien" wyglądać), a skończywszy na tym, że nigdy nie ukrywałem, że chodzi mi tylko seks, to sam się dziwę w jaki sposób udało mi się poznać kogokolwiek.

Z drugiej strony sam teraz nie wiem co jest bardziej frustrujące - brak seksu czy "efekty uboczne", które powstają podczas wchodzenia w relacje z ludźmi.

Relacji było łącznie trzy. W jednej (pierwsza jaką nawiązałem) sprawa była o tyle prosta, że ona była sporo starsza (32 lata, ja 19) i była mężatką. Toteż, tam nie było żadnych wątpliwości, że chodzi tylko o seks.

Druga relacja została rozpoczęta przez pewną dziewczynę, która studiowała na kierunku równoległym do mojego. Ja jej nie znałem, jedynie z widzenia. Zdobyła w jakiś sposób mój numer gg i zaczęła pisać do mnie. Po kilku dniach zaproponowała mi seks. Spotykaliśmy się co 2-4 tyg. Początkowo było jasno ustalone, że nie chcemy aby ktokolwiek o tym wiedział i chodzi nam tylko o seks. Z czasem to stawało się coraz trudniejsze. Zaczęła podchodzić do mnie na uczelni, trzymać mnie za rękę na ulicy (!), snuć wizje o dzieciach, ślubie, kiedyś nawet spytała czy ją kocham (!)... Prawie za każdym razem (a może i za każdym?) gdy u niej byłem postanawiałem, że to będzie ostatni raz. Myślałem wtedy - "w co ja się wpakowałem, po co mi to wszystko". Czasami mówiłem do niej wprost: "musi nastąpić kres tej nienormalnej sytuacji". Zakończyłem to gdy kiedyś zagroziła, że zadzwoni do mnie jeśli natychmiast nie odpisze jej na gg. A przecież uzgodniliśmy już kiedyś (przy okazji innego zdarzenia), że więcej do mnie nie zadzwoni. Napisałem wtedy, że kończę znajomość i zablokowałem jej numer. Spotykaliśmy się łącznie ok. dwa lata, czyli całkiem długo.

Trzecia znajomość to dziewczyna poznana na czacie. Tutaj sytuacja po części powtórzyła się, chociaż w mniejszej skali. Tutaj nałożył się jeszcze fakt, że ona cierpiała na przewlekłą i głęboką depresje. Często żaliła się, szczególnie na to, że "nikt jej nie chce". Mam wrażenie, że nie czerpała żadnej korzyści nawet z seksu. Miałem odczucia jakbym jej robił krzywdę. Czasami nagle zaczynała płakać i nie miałem pojęcia czemu i co mam wtedy zrobić. Kiedyś zaczęła płakać w czasie seksu... A ja nie chce nikomu robić przykrości, poza tym jestem zwolennikiem symetrycznych relacji. Zdaje sobie sprawę, że aby ktoś chciał ze mną utrzymywać znajomość ("dać mi coś") to musi sam mieć z tego jakieś korzyści ("wziąć coś ode mnie"). Nie widziałem jakie ona może mieć korzyści z tej relacji. W związku z powyższymi przestałem się z nią spotykać.

W tej chwili mija jakieś 3-4 lata odkąd nie byłem w żadnej relacji z kobietą. Nie licząc trzeciej relacji, w której było tylko kilka spotkań na przestrzeni 2 lat.

Głupio to wygląda, ale w ciągu całego życia miałem może 6 spotkań z jakąkolwiek dziewczyną sam na sam, na których nie było seksu. Z czego 2 spotkania to korepetycje, których udzielałem.

Związki emocjonalne


Generalnie w okolicach liceum trochę fantazjowałem o czymś na wzór związków jakie widziałem w telewizji czy wśród rówieśników. Tyle, że gdy zaczynałem się nad tym głębiej zastanawiać, to okazywało się, że te fantazje są jak domek z kart, nie mają żadnych fundamentów. Okazywało się (jeszcze w samych fantazjach), że nie mam pojęcia na czym taki związek miałby polegać, co miałbym z kimś takim robić, do czego miałoby to wszystko prowadzić.
No i jeśli chodzi o rzeczy typu randki, trzymanie się za rękę na ulicy, chodzenie do kina i tym podobne pierdoły to nadal nie mam zielonego pojęcia o co w tym chodzi. Moje aktualne doświadczenie w tej kwestii przebija pewnie przeciętny gimnazjalista.

Gdy jednak starałem się wymyślić co ja właściwie chciałbym osiągnąć, to najbliższe zdawało się poznanie kogoś w rodzaju "koleżanki", tzn. kogoś z kim miałbym jakieś wspólne zainteresowania, istniałyby jakieś czynności, które moglibyśmy robić razem, jakieś wspólne tematy do rozmów, a jak ktoś by potrzebował to sobie "ulżyć fizycznie".

Tyle, że przeciętna kobieta na taką wizje reaguje wyzwiskami od "szowinistycznych świń", "dekli", "prymitywów" itd. W sumie teraz to mi się wydaje zabawne, ale mimo to pokazuje, że jest pewien kłopotliwy dysonans. Polega on na tym, że to, co ja sobie wymyśliłem jako "koleżankę", normalni ludzie realizują w czymś co oni nazywają "związkiem".

No dobrze... jest pewien epizod, który chciałbym wymazać z pamięci, ale ponieważ może wydać się dla niektórych istotny na krótką chwilę spróbuję go wygrzebać z głębi mojego mózgu. Jak miałem 18 lat to poznałem przez internet pewną dziewczynę, na którą jak sądzę przelałem moje fantazje. Na pewno nie nazwałbym tego zakochaniem, trudno powiedzieć co to było, ale to było strasznie głupie i wstyd mi, że coś takiego w ogóle mogło mieć miejsce.
W sumie jak teraz to wspominam to był tylko krótki epizod - spotkaliśmy się jedynie trzy razy. Znajomość zakończyła się równie szybko jak rozpoczęła nie pozostawiając prawie żadnego śladu po sobie. Mimo to, ten moment był chyba moim szczytowym osiągnięciem jeśli chodzi o kontakt emocjonalny z kobietą.

W każdym razie fakty są takie, że nigdy nie byłem w związku, czyli potocznie "nie miałem dziewczyny". Nie mam pojęcia o co chodzi w tych całych randkach, dawaniu kwiatów, trzymaniu się za rękę na ulicy, wysyłaniu sobie SMS-ów na dobranoc, gadaniu sobie w kółko o tym dziwnym rzeczowniku na M., czasowniku na K. i tym podobnych pierdołach. To dla mnie zupełna abstrakcja i prawdę mówiąc wolałbym nigdy nie uczestniczyć w takiej "szopce". Od dawna też jestem pewny, że nie chce nigdy w przyszłości zakładać rodziny, nie chce mieć dzieci, a ślub to taki obrzęd VOODOO.

Różnica jest taka, że dawniej czułem się z tym źle, może nawet miałem coś w rodzaju poczucia winy czy wstydu. Dlatego w pewnym okresie - jak teraz sądzę - sam sobie próbowałem wmawiać, że jednak myślę inaczej. To zahacza o "małpowanie zachowań", o którym wspomniałem wyżej.

Zawieszenie się


Mam wrażenie, że moje życie zatrzymało się gdzieś w okolicach, gdy miałem 15 lat. Jako dziecko widziałem świat podzielony na "dzieci" i "dorosłych". Wydawało mi się, że "kiedyś i ja dorosnę" i zacznę robić to co dorośli. W końcu doszedłem do momentu, gdy mam blisko 30 lat i odnoszę wrażenie, że wewnętrznie prawie nic się nie zmieniło. Nadal mam wrażenie, że czekam "aż zacznie się moje właściwe życie". Jeśli chodzi o "związki" to też niewiele się zmieniło, poza tym, że teraz mam więcej przemyśleń i wniosków na ten temat.
Jak byłem w podstawówce zdarzało mi się z kimś spotykać po szkole. Miałem jednego kolegę, którego poznałem w zerówce. Chodziliśmy do tej samej klasy do momentu aż nie zmieniłem szkoły 4 lata później. Potem, mimo zmiany szkół nadal widywaliśmy się.
Z tego co teraz pamiętam w czasie przerw nie bawiłem się z innymi dziećmi. Jak tylko nauczyłem się liczyć to stworzyłem sobie własną zabawę. Chodziłem sam po szkole i odliczałem kolejne liczby naturalne na głos (1,2,3, ...). Nie jestem teraz pewny czy dobrze odtwarzam sytuacje, ale wydaje mi się, że usiadłem kiedyś na ławce i jeden ze starszych uczniów mnie z niej zrzucił. Wtedy podszedł do mnie opisany wyżej kolega i powiedział: "nie przejmuj się, to dureń". Tak nawiązała się znajomość.
Teraz widzę jak mocno się różniliśmy. Jednak w czasie gdy byliśmy dziećmi te różnice jakoś naturalnie zacierały się. Huśtaliśmy się razem na huśtawkach, jeździliśmy rowerami, chodziliśmy po jakiś krzakach - ogólnie typowo dziecięce zabawy.

Od pewnego momentu zacząłem zauważać, że nasze drogi "rozchodzą się". On zaczął spotykać się ze swoimi znajomymi, jego zainteresowania zmieniły się, ogólnie zaczął zajmować się czymś co określiłbym jako "życie towarzyskie".
Wtedy jeszcze przyjeżdżałem do niego, ale czułem coraz większy dystans między nami. Nie jestem pewien ile wtedy mogłem mieć lat, może 12-14 ? W pamięci utkwiła mi rozmowa z tamtego okresu. Niestety pamiętam to "jak przez mgłę" i nie potrafię podać dokładnych cytatów:

Ja: Nie masz wrażenia, że nasze dzieciństwo się kończy? Kiedyś zawsze się w coś bawiliśmy, a teraz nawet nie wiadomo co możemy robić... ?

On: No właśnie... bo bawią się dzieci. My już nie jesteśmy dziećmi.

Potem spotykaliśmy się coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestaliśmy się widywać. Kilka lat później, to właśnie on mnie zaprosił na swoje 18-urodziny. To była jedyna impreza, na której byłem (nie licząc uroczystości rodzinnych). Generalnie od tamtego czasu nie mamy ze sobą żadnego kontaktu. Prawdę mówiąc od dawna zupełnie nic nas nie łączy. Teraz widzę to tak, że on zaczął "dorastać", "poszedł do przodu", a ja nadal pozostałem na tym samym etapie, zatrzymałem się w miejscu. W sumie to głupie, ale ja chyba nadal mam poczucie, że może chciałbym wrócić do tego momentu kiedy byłem dzieckiem i "bawiłem się" ?

Wspomnienia z dzieciństwa

Małpowanie

Gdy wspominam teraz przeszłość, to wydaje mi się, ze duża część moich zachowań w przeszłości pochodziła z naśladowania rówieśników. Teraz gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że moje małpowanie wynikało głównie z braku wyrobionego światopoglądu. Gdy miałem kilka czy kilkanaście lat nie miałem pewności co jest w porządku, co nie, co mogę robić co nie itd. Toteż często udawałem "kogoś innego", żeby za bardzo się nie wyróżniać. Taka postawa nawet do dzisiaj bywa wygodna, chociaż stosuje ją znacznie rzadziej.

Nękanie

Gdy piszę o przeszłości, to najczęściej mam na myśli okres podstawówki i liceum. Jeśli chodzi o szkołę nie za bardzo lubiłem tam chodzić. Z tego co teraz pamiętam to głównie przez problemy z rówieśnikami. W podstawówce starałem się dużo opuszczać, często udawałem chorobę w domu, aby uniknąć szkoły.
Na ogół formy nękania (ze strony rówieśników) nie były specjalnie wyszukane. Jednak gdy ma się kilka czy kilkanaście lat to, to co teraz wydaje się błahe wtedy potrafiło być czymś poważnym. W moim przypadku było to często chowanie plecaka, wpychanie do damskiej toalety, ogólnie coś co teraz bym nazwał przemocą psychiczną. Sporadycznie przemoc fizyczna.

Dojrzewanie płciowe
 
Jak miałem 10-11 lat zacząłem intensywnie myśleć o seksie, czyli odczuwać regularnie popęd płciowy. Jeśli patrzeć na częstotliwość masturbacji to chyba mój szczyt myślenia o seksie przypadał gdzieś na ~12-16 rok życia. Nie przypominam sobie w tych fantazjach czegoś co nazwałbym teraz „uczuciami wyższymi”. Na ironie - w tym okresie nawet nie rozmawiałem z dziewczynami, wiec seks był tylko w sferze intensywnych marzeń.
W okresie późnej podstawówki i wczesnego liceum myślałem, że skoro "wszyscy" mają dziewczynę lub chłopaka, chodzą na randki, uprawiają seks, potem zakładają rodziny, mają dzieci itd, to pewnie i ja tak kiedyś będę. Równocześnie wydawało mi się, że ciężko znaleźć, kogoś kto by był "aż tak zacofany jak ja" jeśli chodzi o kontakt z płcią przeciwną.

Osobowość schizoidalna

Co to jest osobowość schizoidalna?

Osobowość schizoidalna - typ osobowości cechujący się tendencją do izolowania się, niewytwarzania silnych związków oraz wycofywania się z kontaktów emocjonalnych i społecznych, uznawania ich za niepotrzebne. Przy dużej wewnętrznej wrażliwości wyrażanie uczuć jest ograniczone, co powoduje pozorny chłód i dystans uczuciowy. Pacjentów ze schizoidalnym zaburzeniem osobowości nie obchodzą ani pochwały, ani nagany. Często występuje u nich poczucie osamotnienia i niezrozumienia przez otoczenie, podejrzliwość, niemożność odczuwania przyjemności. Osoby cierpiące na to zaburzenie na ogół działają samotnie, często żyją w świecie marzeń i fantazji, są ambitni, skłonni do introspekcji, ekscentryczni. „ [1]

Oficjalne kryteria diagnostyczne wg DSM-V:

  1. brak ochoty na zawieranie bliskich związków oraz czerpanie z nich przyjemności, wliczając w to bycie członkiem rodziny
  2. niemal ciągłe wybieranie zajęć samotniczych
  3. małe – o ile jakiekolwiek – zainteresowanie doświadczeniami erotycznymi z innymi ludźmi
  4. czerpanie przyjemności z niewielu – o ile jakichkolwiek – rodzajów zajęć
  5. brak bliskich przyjaciół lub powierników innych niż bezpośredni krewni
  6. wrażenie bycia obojętnym na pochwały czy krytyki wygłaszane przez innych
  7. okazywanie chłodu emocjonalnego, dystansu lub spłaszczonej uczuciowości

Dlaczego osobowość schizoidalna?

Osobowość schizoidalna, taką diagnozę otrzymałem w okolicach 2006 roku . Nie mam kompetencji aby ocenić jej jakość – nie jestem lekarzem. Mogę napisać, że zdaje się spełniać wszystkie wymienione powyżej kryteria, a więc jest nieźle. Dobrze mieć coś określonego, dobrze zdefiniowanego, ponieważ tylko takie obiekty dają się badać metodami naukowymi.

Dlaczego blog?

Po przeanalizowaniu podanych kryteriów diagnostycznych, może wydawać się dziwne, jakoby osoba schizoidalna chciała prowadzić blog. Po pierwsze prowadzenie publicznego pamiętnika kojarzy się z pewną formą ekstrawertyzmu (a więc czegoś zupełnie nie przystającego do osobowości schizoidalnej). Po drugie wydaje się być niepotrzebnym wysiłkiem - jeśli nie ma takiej konieczności, po co schizoid miałby to robić?

Jeśli mam być szczery – trudno powiedzieć... Pomysł na powstanie bloga zrodził się podczas korespondencji zapoczątkowanej poprzez jedno z forów internetowych. Wówczas uświadomiłem sobie, że jestem zdolny do generowania dużej ilości treści, innymi słowy potrafię być twórczy. Równocześnie zaobserwowałem, że przy ubogim życiu społecznym prowadzę dość rozbudowane życie wewnętrzne. Można więc sądzić, że generowana przeze mnie treść stanowi naturalne ujście dla niego.